mój partner Narcyz

Mam już za sobą cały pakiet. Alkohol, narkotyki, papierochy, lekomania, natręctwa, zaburzenia odżywiania, depresja, bieda, drobne kradzieże i niekończące się pożyczki i kredyty. Zdiagnozowana osobowość typu borderline z epizodami głębokiej depresji oraz ADHD. Od lat na prochach i terapiach. Brakuje tylko toksycznego partnera.

Da się z tym żyć, ale trzeba wiedzieć jak. Te huśtawki, a szczególnie gwałtowne spadki, w dół, w czarną wielką dziurę. Ten klej na stopach, uniemożliwiający poruszanie się. I ta duszność, stutonowy ciężar na klatce piersiowej. Nie do zniesienia dla kogoś, kto nie wie, o co chodzi. Każdy krok, każda trzeźwa myśl, każda logiczna decyzja jest ponad moje siły. Na myśl o wstaniu, ruszeniu ręką, umyciu się, przemieszczeniu z pokoju do łazienki, na myśl o zwykłej kawie i wysikaniu się – kolejna bomba we mnie wybucha i skutkuje spazmatycznym płaczem. Lęk, paniczny strach, duszność, zimno i wszechogarniające, opanowujące mnie zmęczenie. Łzy na myśl… o myśleniu. Bo myśleć też jest trudno, nie da się, myślenie jest bez sensu tak jak wszystko inne. Wszystko jest czarne, lepkie, wrogie, ściskające mnie prawie na śmierć. Nie ma wczoraj, nie ma jutra, a dziś jest przerażające. Poczyniam nadludzki wysiłek i wstaję, zalana łzami, ze spuchniętą twarzą, z lejącym się glutem, ale to nieważne. Telepię się z zimna, mimo rozkręconych grzejników. Robię kawę, po której prawie wymiotuję, bo żołądek nie chce niczego przyjąć. To powoduje kolejne spazmy. Wszystko bez sensu. Wchodzę do wanny, nie mam siły wyjść. Na drżących nogach wracam do pokoju po długiej kąpieli. Partner próbuje mnie przez telefon jakoś uspokoić, chce się urwać z pracy i przyjechać, a ja mam ochotę go zabić. Nienawidzę go w tej chwili, jego słowa kłują mnie w mózg, sprawiają mi niemal fizyczny ból. Chcę, żeby był przy mnie, ale boję się tego, więc odpisuję z trudem, że „dziękinietrzeba”.  Muszę myśleć, muszę coś robić, a przecież nie mogę, nie mogę, nie mogę. Ciężar na klatce piersiowej prawie mnie już dusi i przebija się na wylot. Wszędzie ten klej i gęsta czarność. Wiem, że to przejdzie, odpłynie w końcu, tak samo nagle i niespodziewanie jak przyszło, może jeszcze dziś, a może za miesiąc. Ale przestaję w to wierzyć i najbardziej na świecie chcę teraz krzyczeć i umrzeć.

***

„W związkach osoby z osobowością narcystyczną są bardzo ujmujące, potrafią zaczarować drugą osobę romantycznymi gestami, opowieściami, przy czym robią to po to, aby mogły podziwiać same siebie oraz by inni mogli podziwiać ich gesty. Rzadko On robi coś dla kogoś z altruistycznych, empatycznych pobudek.”

narcyz, osobowość toksyczna, toksyczny związek, osobowość narcystyczna, depresja

Zapyta ktoś „to po jaką cholerę z nim jesteś?” Dobre pytanie. Bo mnie zaczarował. Gestami, opowieściami, wizją przyszłości, elokwencją, a ja uwierzyłam… Uwierzyłam, że marzył o mnie od kilku lat. I że tak się starał, a ja go nie zauważałam. Ani jego osoby, ani jego starań. A jak się dowiedział, że spotykam się z kimś innym, to czuł się taki upokorzony…

I tańczyłam przez parę miesięcy, jak mi zagrał. Gotowałam, podstawiałam pod nos, sprzątałam po jedzeniu, głaskałam po główce. Zbierałam porozrzucane skarpetki i gacie. Rozkładałam pod nogi czerwone dywany. I takie tam.

Opowieści o związkach z narcyzem nie są legendami. Ciężko uwierzyć, że coś takiego może mieć miejsce, ale to najprawdziwsza prawda. Wojtek jest typowym klasycznym przykładem gatunku. Wykształcony i lubi o tym mówić. Dość przystojny na swój sposób i też lubi o tym mówić. Rozwodnik, więc lubi się nad sobą użalać (bo pokrzywdzony przez los). Samotnie wychowujący dorastającą córkę (pokrzywdzony do kwadratu). Posiada oryginalne pasje, więc lubi zwracać na to uwagę. I mówić o tym. Do tego melancholik, naukowiec marzyciel, niespełniony artysta. Smakosz i wielbiciel piwa, może nawet uzależniony. Mieszanka wybuchowa.

Klasyczny dialog:

Ja: Cześć, fajny dziś dzień, jestem taka nakręcona na pracę, tyle już dziś zrobiłam, super się czuję, miłego dnia .

W: Mam melancholię.

Ze mnie schodzi powietrze. Ochota do pracy mija. Ochota, żeby się z nim spotkać, mija tym bardziej. ON ma melancholię. ON się źle czuje. Jakim prawem ja mogę się czuć fantastycznie, podczas gdy jego dusza cierpi?

W: Dzwoniłem wczoraj.

Ja: Pewnie gadałam, nie miałam połączenia.

W: Dwa dni temu też dzwoniłem. Czemu nie odbierasz? Nie można się z tobą w ogóle skontaktować. I tydzień temu w środę też dzwoniłem trzy razy. Unikasz mnie, dlaczego mnie unikasz? Jak nie chcesz się spotykać, to powiedz. Ale nie unikaj. Aaa w październiku też dzwoniłem i nie odebrałaś. Przesłać ci skreeny? To zobaczysz.

Ja: Pewnie gadałam z kimś, uspokój się.

W: Jestem spokojny. Dlaczego mnie unikasz? No dobra, rozumiem. Nie będę się narzucać. Czuję, że się narzucam. Czemu mi to robisz? Skoro nie chcesz, to nie będę dzwonił i się napraszał. Dzwoniłem tyle razy wczoraj, ale teraz rozumiem już wszystko. Jak kobieta mówi „nie” to koniec. Nie ma na to rady.

Kolejny klasyk. On – pokrzywdzony królewicz. A ja jestem ta zła. Bo nie mógł się dodzwonić. Teraz trzeba się do królewicza natychmiast teleportować i pogłaskać po główce. I okazać zrozumienie i empatię, nie licząc absolutnie na żadną wzajemność w tym względzie. Bo On nie zna takich uczuć. Ty możesz czuć się źle, ale on zawsze będzie się czuł gorzej. I zawsze znajdzie winnego swojego złego samopoczucia czy nastroju.

„Chcę, żebyś mnie słuchał, ale nie osądzał.” Nasuwa się pytanie, czy On potrafi słuchać, czy jedynie słyszy. Bywa, że pięć razy (czasem więcej) proszę go o jedną rzecz, którą tylko on może załatwić. Za każdym razem słyszę później, że zapomniał, bo zmęczony, bo tyle pracy, bo późno wrócił, bo nie przypomniałam, a w ogóle, to po co mi to. Bywa, że dziesięć razy pyta mnie o to samo. A za jakiś czas jedenasty raz. Wypowiedzi kierowane do toksycznego partnera spotykają się albo z milczeniem, albo z miażdżącą krytyką („mówisz jak moja była żona”). Czasem z kpiącym spojrzeniem pełnym politowania, co według mojego doświadczenia oznaczałoby u kogoś innego aprobatę, ale jemu bardzo trudno ją wyrazić. ON jest przecież najlepszy, najmądrzejszy i w ogóle doskonały.

„Chcę, żebyś wyrażał swoje zdanie, ale nie doradzał mi.” On, jako istota z definicji doskonała, nie odpuści żadnej okazji, żeby nie doradzić. Kiedy tylko może, demonstruje swoją wyższość (a nawet najwyższość), mądrość, wiedzę i doświadczenie. Wie najlepiej, jak powinnam się ubrać, jak spakować na wyjazd, z kim spotykać (dotyczy jego potomstwa), gdzie pracować, jak spędzać wolny czas, co robić w weekendy itp itd. Dość znamienne jest to, że opinia osoby toksycznej jest przeważnie odmienna od opinii innych. On kontra reszta świata. A to po to tylko, aby móc się wyróżnić, błyszczeć. By móc powiedzieć reszcie świata „wy jesteście gorsi, a ja lepszy”.

„Chcę, żebyś mi ufał, ale nie domagał się ode mnie.” On nie ufa, jest podejrzliwy, bo sam nie jest godny zaufania. W każdej odmowie upatruje afront, podstęp, kłamstwo. Sam wikła się mniej lub bardziej w sieć własnych kłamstw, zakłamuje obraz otaczającego go świata, np.:

– Z kim tak piszesz? Ja wiem, z kim, na pewno z tym facetem, tym brodatym brunetem.

– Nie znam żadnego brodatego bruneta… Piszę z przyjaciółką.

– Widziano cię z nim, już ja wiem swoje.

(kurtyna opada, ręce także)

– Pojedziemy w weekend pod namiot z moimi znajomymi, ale załatw opiekę dla psa – władczo oznajmia on.

Ja: – W ten weekend nie mam takiej możliwości. Możemy pojechać z psem, albo będę musiała zostać.

– No jasne, ty zawsze wolisz siedzieć z psem niż ze mną. Powiedz wprost, że nie chcesz jechać zamiast wymyślać historyjki z brakiem opieki dla psa.

Gorzkie żale Wojtka na ten temat trwały bardzo długo. To również doskonały przykład zakłamywania rzeczywistości na własny użytek. Po miesiącach od tego weekendu potrafił jeszcze do tego wracać i wypominać mi, że mam dla niego mało czasu, bo „wtedy w tamten weekend nie chciałaś ze mną jechać”. Każda odmowa spotkania z nim napotykała na nieufność, złość, pretensje, kazania, podejrzenia, że mam kogoś i nie chcę z nim się zobaczyć… I faktycznie w efekcie, z czasem, przestawałam już chcieć.

 „Chcę, żebyś mi pomagał, ale bez intencji decydowania za mnie.” Kto lubi być bezwolną marionetką w rękach innych? Na pewno nie ktoś taki jak ja, o silnej osobowości, ogromnej potrzebie niezależności i samodzielnego decydowania o sobie. Nie ktoś, kto przez lata żył sam, tylko z psami, i był sam sobie panem i okrętem. Wchodzenie z butami w moje życie to najgorsza zbrodnia na moim osobistym ja, jaka mogłaby mnie wtedy spotkać.

  • Trzeba ci kupić jakieś buty, nie możesz w tych chodzić (a propos butów właśnie…)
  • Nie możesz tak mieszkać, musisz sobie tu kupić jakąś kanapę.
  • Wyjedziemy na weekend. Zarezerwowałem już kwaterę (bez konsultacji ze mną)
  • Kupiłem ci nowy telefon, tamten masz popsuty.
  • Kupiłem ci lornetkę. Musisz się bardziej interesować przyrodą.
  • Ale masz fantastycznego faceta, prawda? Tak dba o ciebie, tak się troszczy. Żaden inny taki by nie był.

Osobnik toksyczny w jakikolwiek sposób, który traci kontrolę nad sobą i swoim najbliższym otoczeniem, przestaje być sobą. Chętnie pomaga, ale narzucając najchętniej drugiej osobie swoją wolę. De facto nie jest to pomoc w powszechnym rozumieniu tego słowa, ale demonstracja siły i wyższości. Osoba potrzebująca staje się automatycznie gorsza. Trzeba jej to jak najdobitniej pokazać, podkreślić, że on jest lepszy. Że tylko on może pomóc i tylko on wie, jak to zrobić.

Wszystkie, absolutnie wszystkie jego działania sprowadzają się do tego, żeby skoncentrować na sobie jak największą uwagę. W bliższych relacjach natomiast, o ile takie istnieją, druga osoba staje się dla niego dodatkowo lustrem. Jak to działa? W powyższych przykładach widać wszędzie narzucanie przez narcyza swojej woli (musisz, powinnaś, nie powinnaś, nie możesz, zrobiłem już coś dla/za ciebie). On kreuje swoją rzeczywistość, a osoby z najbliższego otoczenia, a przede wszystkim partner, stają się dla niego jak ludziki z plasteliny. Kupię ci lornetkę, musisz się inaczej ubierać, musisz się inaczej odzywać, będziesz czytać te książki, które ci będę kupować, pomaluj sobie paznokcie, idź do fryzjera… Narzucając zmiany, rekompensuje sobie swoje własne niedoskonałości. Partner staje się jego życzeniowym odbiciem. Z czasem ta osoba zatraca własną zdolność działania i podejmowania decyzji bez aprobaty swojego narcyza i powstaje między nimi niezwykle toksyczna współzależność. Obsesyjne myśli krążące nieustannie wokół osoby narcyza, przy najdrobniejszych czynnościach pytania „co on by na to powiedział, jak on by to zrobił, czy to się mu spodoba” itp… Druga osoba staje się niewolnikiem, ofiarą, a narcyzowi w to graj. Z czasem rośnie w siłę i staje się jak żerujący sęp, jak wampir energetyczny wysysający resztki autonomii ze swojej ofiary. Nie łudźmy się, On nie kocha. Nie ma empatii. On tylko wykorzystuje.

Miałam go już serdecznie dosyć. Zaczynało mi się ulewać. Spotkaliśmy się jeszcze raz czy dwa, ale na widok jego zbolałej za każdym razem miny, flaki mi się wywracały. Wszystko było dobrym pretekstem do kolejnej fali melancholii, powodem do nieszczęścia czy inną próbą zwrócenia na siebie uwagi.

Nowym punktem zapalnym pomiędzy nami, i zarazem końcem związku, stał się przygarnięty przeze mnie parę dni wcześniej pies – niecałe 1,5kg yorka (do tej pory miałam już starszą sukę goldena i dwa koty). Scen zazdrości, jakie mi robił, nie powstydziłby się żaden rozpuszczony jedynak w wieku mniej więcej przedszkolnym.

  • „Ja oczywiście szanuję to, że masz zwierzęta, ale..”:
  • „Nie chcę dzielić czasu z twoimi psami i kotami.”
  • „Nie chcę być dodatkiem do twoich psów.”
  • „Teraz już w ogóle nie będziesz miała dla mnie czasu.”
  • „Wynajmij jakąś opiekę na weekendy dla nich, bo ja chcę spędzać wtedy czas tylko z tobą.”
  • „Ja też chcę być częścią twojego życia, a nie tylko te psy i te psy w kółko.”
  • „Traktujesz mnie jak psa, a psy traktujesz jak ludzi.”
  • „Nie chcę być twoim kolejnym psem.”
  • „Za bardzo antropomorfizujesz zwierzęta.”
  • „Psy nie kochają i nie da się kochać psów.”

Tak było. Serio. To przerażające, ale to właśnie były jego słowa.

Na moje pytania, czy nie możemy gdzieś wyjechać razem z psami, bo przecież są miejsca, gdzie można zakwaterować psa, słyszałam za każdym razem, że nie. Bo będę zajmować się psami, zamiast tylko nim. Nie wyobrażam sobie życia z kimś, kto nie akceptuje moich zwierząt. W ogóle nie lubię ludzi, którzy nie lubią zwierząt. Straciłam nadzieję na jakąkolwiek zmianę i postanowiłam, że tak nie może być. Ochłodziłam nasze relacje, ograniczyłam kontakty. Obserwowałam. Stało się to, co doskonale przewidziałam, a mianowicie stał się foch. Pan Odrzucony, nie potrafiący schować dumy w kieszeń, również się nie odzywał.

Palę dziesiątą już dziś perfumowaną babską cygaretkę i zastanawiam się, w jakim stopniu być może ja sama zawiniłam. Łapię się na tym, że mi go żal, że mu na pewno smutno, że cierpi i tęskni. Że to ja go skrzywdziłam! A potem reflektuję się ze zgrozą, że mimo upłynięcia już kilku tygodni od rozstania, on wciąż ma nade mną władzę; mimo braku kontaktu, dałam się jeszcze zmanipulować. Macki narcyza, tak samo jak każdej innej toksycznej osobowości, są długie i niesamowicie mocne.

Po rozstaniu wytrzymał tydzień w ciszy. Potem zaczęły się wiadomości. Najpierw dramatyczny wiersz obrazujący jego tęsknotę i cierpienie, następnie maile pełne żalu i wyrzutów, że się nie odzywam, że mam go gdzieś, że źle o mnie myśli, że skona. Klasyczne odwracanie kota ogonem w odpowiedzi na moje maile. Przykład. Piszę, że nie zapewniał mi wystarczającego poczucia stabilności, pewności. Na to on, w odpowiedzi, zamiast rozpocząć dialog jak normalny cywilizowany człowiek, zarzuca mi z kolei to samo. Że to ja niby byłam tą niestabilną stroną i to on czuł się przy mnie niepewnie. Cios między oczy. W innym mailu pisze, że na jakimś zdjęciu na facebooku wyglądam na „cierpiącą”, co nie jest prawdą i nie omieszkałam tego sprostować. W odpowiedzi dostałam „po mnie to tak nie spływa”. Brak słów.

Mój wielki błąd, że dałam się wciągnąć w wymianę wiadomości. Po kilku dniach przerwałam to rzecz jasna. Jeszcze trochę i musiałabym dać się ukrzyżować, żeby odpokutować wszystkie swoje przewinienia popełnione względem niego.

***

Na początku było tak różowo, tak pięknie, tęczowo, słodko i landrynkowo. Byłam księżniczką, miałam wypełniać me oczy błękitem, czytać poezje, w tym oczywiście jego własne lub przez niego wybrane, malować ikony na drewnie oraz leżeć i pachnieć. Byłam ideałem i spełnieniem marzeń. Będę robić, co jemu się zamarzy. Błyskawicznie dałam się omotać i dostrzegłam w nim również ideał, wyśniony, imponujący. I dałam się w końcu wpędzić w kompleksy, zgnieść pod obcasem jak mucha, poczułam się malutka i bezradna. „Bingo!” pomyślał wtedy zapewne Pan On.

Poznaliśmy się w pracy; on był tam już wysokiej klasy specjalistą od wielu lat, ja właśnie zostałam przyjęta jako pielęgniarka. Już pierwszego dnia jakaś dobra dusza uprzedziła mnie – „uważaj na niego, to burak, prostak i cham, wszyscy się go boją”. Od razu zrozumiałam, że los rzuca mi rękawicę, którą chętnie podjęłam. Postawiłam wyraźne granice – nie ważne, że jesteś wielkim doktorem, a ja tylko zwykłą pigułą. Jesteśmy obydwoje takimi samymi ludźmi i tak samo zasługujemy na szacunek. Chcesz krzyczeć i przeklinać? Proszę bardzo, ale u siebie w ogródku. Chcesz operować z rozbryzgiem posoki po wszystkich ścianach sali – w porządku, ale nie ze mną. Chcesz, żeby ci usługiwano, a nie współpracowano z tobą? Zły adres, kolego.

W mig pojął, że ze mną fikać nie będzie i w parę tygodni zaczęliśmy uchodzić za najbardziej zgrany zespół na zakładzie. Byłam jedyną pielęgniarką, na którą nigdy nie podniósł głosu, do której zwracał się imiennie i której proponował pomoc w sprzątaniu po zabiegach. Potrafił czekać kilkanaście minut, aż coś skończę i nie poprosił o pomoc nikogo innego, jeśli ja byłam na zmianie. Moja obecność uspokajała go i wyraźnie wprawiała w dobry nastrój. Ja zresztą też lubiłam te nasze wspólne dyżury…

Doktor dość szybko stał się jedyną przyjazną i szczerą duszą w zakłamanym pracowniczym środowisku i absolutnie nic nie zapowiadało tego, co zdarzyło się potem. Oczytany, inteligentny, kulturalny. Ani razu przez myśl mi nie przeszło, że interesuje się mną tak „na serio”. On i ja?? Nie do pomyślenia. Nawet wtedy, gdy zaczął wysyłać mi wiadomości na messengerze, niewinne, ale jednak. Z każdego urlopu przywoził mi upominki – a to czekoladki, a to butelkę drogiego alkoholu, a to zwykły magnes na lodówkę… „Pani Aniu, w szufladzie w moim gabinecie coś pani zostawiłem, specjalnie dla pani…” Ja patrzę, a to najlepszy czarny rum, jaki w życiu widziałam.

Ewidentnie szukał pretekstu, żeby zagadać, upewnić się, kiedy mam dyżur. Gdy byłam po nocy, a on przychodził rano – był niepocieszony.

– Pani Aniu już pani idzie? A z kim ja będę pracować?

– Doktorze, są inni, jest dziś paru studentów…

– Nikt nie jest tak dobry, jak pani.

Któregoś dnia wściekły wypadł ze swojego gabinetu, szukając kogoś do pomocy w sprzątaniu po pacjencie. Na korytarzu stało wiadro z wodą po myciu podłogi… Nagle ze swojego miejsca usłyszałam łomot, chlust wody i niewybredną wiązankę puszczoną w powietrze. Zaczął wrzeszczeć, gdzie jest sprzątaczka i co to wiadro robiło na środku przejścia. Wtedy zobaczył mnie.

– Gdzie jest ktoś do sprzątania?? Co tu się dzieje, potrzebuję do cholery jakiejś pomocy, tam jest syf!!!

– Nie wiem doktorze, jestem od dłuższego czasu zajęta z pacjentem, jak widać… – lubię być bezczelna w odpowiedzi na chamstwo.

– Potrzebuję pomocy do jasnej cholery!!!!

Cóż, nie mój problem.

– Może doktor kogoś poprosi w takim razie o pomoc? Może jest wolna któraś z pielęgniarek? – rżnęłam głupa z ogromną satysfakcją i niewinną miną.

– Gdzie są jakieś szmaty? Co mam z tym zrobić? – spuścił z tonu z głupią miną.

Gdy wzięłyśmy się z koleżanką za sprzątanie, on nagle poczuł zew społecznikowski i koniecznie chciał nam pomóc. Ze złości rzecz jasna, nie z dobrych chęci. Było mu głupio, był wściekły i czuł się, zupełnie słusznie (i celowo) upokorzony. Do końca dnia był jak do rany przyłóż. Następnego dnia dostałam czekoladki.

***

Faworyzował mnie i każdy to widział. Ja z czasem dyżur bez niego uważałam za nieudany, stracony, nieciekawy. Uzależniłam się od naszych rozmów pomiędzy pacjentami. W którymś momencie zaczęłam być dręczona psychicznie przez „górę”. Po paru miesiącach wylądowałam na zwolnieniu z załamaniem psychicznym. Po powrocie do pracy każdą przerwę spędzaliśmy na analizowaniu tematu. Stał się moją jedyną podporą i był mi coraz bliższy.

Wieczorami dostawałam wiadomości na Messengerze. Pretekstem były zagadki, które bardzo polubiliśmy. Wysyłaliśmy sobie zdjęcia motyli, ptaków i roślin. Zagadki przeradzały się naturalnie w nieśmiałe rozmowy o niczym. Nierzadko odbierałam wiadomości od niego dopiero nad ranem, bo potrafił pisać do mnie w środku nocy.. Jakby spać nie mógł. W pracy zawsze mnie pytał, jak się dziś czuję i czy mam ochotę pracować.

Jednak dopóki pracowaliśmy razem, nie dałam się ani razu zaprosić na piwo ani nawet na kawę. Wiedziałam o nim tylko tyle, że samotnie wychowuje córkę. Cała reszta mojej wiedzy o nim opierała się o obserwacje w pracy. I na tym powinnam była zakończyć ten „romans”.

Ciąg dalszy być może w mojej książce, być może już niebawem.

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij
search previous next tag category expand menu location phone mail time cart zoom edit close